Termin HIGH NEED BABY jest ostatnimi czasy bardzo popularny i przyznaję, że sama z niego nie raz korzystam, by określić jakoś stan, w którym aktualnie znajduje się nasz Grześ i przy okazji my sami. Jest naszym drugim dzieckiem, więc jakoby mamy porównanie, a między Nim i Lilą jest przepaść wielkości Kanionu Kolorado. Lila była niemowlęciem cudownym! I nie mówię tego z perspektywy czasu, ponieważ zawsze tak uważałam. Od początku uwielbiała spać i spała naprawdę dużo - nadal tak ma i mimo dwóch lat na karku śpi średnio 10 godzin w nocy i 3 godziny w ciągu dnia - nawet jako kilkutygodniowy osesek karmiony piersią przesypiała całe noce. Płakała bardzo niewiele i była wielkim miłośnikiem smoczka - czy to dobrze czy źle napiszę innym razem, ponieważ tutaj również mamy zderzenie dwóch biegunów. Jednym słowem cud dziecko. Dlatego zachciało nam się drugiego, bo pierwsze zdecydowanie do tego zachęcało. A tu, masz ci los! Urodził się Grześ...
Grześ jest niezwykle pociesznym małym człowiekiem, niemal wiecznie uśmiechniętym i kokieteryjnie zachęcającym, by nic tylko go tulić i całować. Gdzie więc leży problem? Otóż wymaga on nieustannej uwagi i ciągłego noszenia - nie znosi leżeć, nie znosi być sam, nie znosi, kiedy nie jest tak jak chce, a czego chce, jak to u niemowląt bywa, zazwyczaj pojęcia nie mam. Doskonale znam etapy rozwoju niemowlęcia, praktykujemy od początku naszej rodzicielskiej drogi rodzicielstwo bliskości oraz wychowanie bezwarunkowe, więc nie jest tak, że bzdury gadam, bo przecież każde dziecko takie właśnie potrzeby ma. Potrzeby potrzebami, ale sytuacja kiedy nie jestem w stanie odłożyć go nawet na 5 minut, by zrobić Lilii śniadanie na dłuższą metę jest cholernie uciążliwa. Pomijając fakt, że gość potrafi się tak głośno wydzierać, że człowiekowi niemal mózg dęba staje! Po wielu wyjątkowo ciężkich dniach, tygodniach, a może nawet miesiącach (straciłam nieco poczucie czasu) i nieprzespanych nocach w końcu zaczęła mi się ta sytuacja nieco klarować i ukazywać sedno problemu - teraz wystarczyło tylko znaleźć racjonalne wyjście z tej sytuacji, bo przecież zawsze jakieś istnieje.
Podzielę się więc z Wami 8 krokami, które pozwalają mi względnie opanować nasz (nie)mały rodzinny kryzys:
krok 1 - CZAS
Magiczne słowo, które stety i niestety (bo wiecznie go brakuje) jest powodem, odpowiedzią i rozwiązaniem wielu sytuacji i problemów dzisiejszego świata. W przypadku wymagającego KOLEJNEGO dziecka (znaczenie ma to, że nie jest ono pierwsze) słowo to nabiera zupełnie innego znaczenia. Bo jak, tak naprawdę wyglądał mój dzień, kiedy była tylko Lila? Nie musiałam nikomu przygotowywać 5 posiłków dziennie, bo jedyną osobą, która chodziłaby głodna byłam ja sama i jakoś potrafiłam z tym żyć. Nie było nikogo kim musiałabym się zajmować tak samo dużo, co małym niemowlakiem. Nie miałam potrzeby, by codziennie robić pranie, bo niemowlę nie brudzi tak wiele ubrań jak dwulatek. Nie musiałam mieć zawsze ogarniętego mieszkania, bo dla nikogo nie stwarzało to zagrożenia. Nie było konieczności, by zawsze mieć pełną lodówkę, bo... jak wyżej. Paradoks czasu i obaw przed zaniedbaniem któregoś z dzieci przy drugim dziecka polega na tym, że nie zaniedbujemy starszaka, kiedy pojawia się mały człowiek - z nim mamy już ustalony tryb życia, on ma swoje potrzeby, które w taki, a nie inny sposób były dotychczas spełniane i zawsze dostawał swoją dawkę CZASU. Prawda jest taka, że w naszym życiu ze starszakiem niewiele się zmienia, ponieważ zbyt wiele każde z nas mogłoby stracić na takim rozwiązaniu. Siłą rzeczy młodsze dziecko, dostaje tego czasu mniej niż jego starsze rodzeństwo, ponieważ dla niego taka sytuacja będzie całkowicie normalna i naturalna. Nie oznacza to rzecz jasna, że drugie dziecko mamy w głębokim poważaniu, jednak sami rozumiecie, że czas, który z nim spędzamy jest diametralnie różny od tego jakim obdarowywaliśmy pierwsze dziecko. Nie mówię, że jest zły, ale jest zupełnie inny - drugie dziecko inaczej uczestniczy w życiu rodziny; inaczej się z nim bawimy, bo bardziej interesują go zabawki starszego rodzeństwa; inaczej spędza czas z mamą, bo nie jest ona sama, a zawsze jest jeszcze starszak (mowa tutaj o układzie takim jak u nas i małej różnicy wieku). Jakby więc na tą sytuacje nie patrzeć inne jest wszystko. I wiadomo, że inne jest również każde dziecko, ale nie wiemy jak zachowywałoby się to pierwsze, gdyby to ono było drugie. Podsumowując ten zawiły temat, jednoznacznie stwierdzam, że określenie zasobów własnego czasu dla dziecka i organizacja go w taki sposób, by wszystko działało jak najlepiej, jest pierwszym krokiem do znalezienia racjonalnego rozwiązania i zadowalającej dla wszystkich członków rodziny, ugody z dziecięcymi wymaganiami.
krok 2 - SMOCZEK
krok 3 - ORGANIZACJA DNIA
Tutaj tkwi bodaj największy sukces życia z małymi dziećmi. Potrzeba miesięcy, by poznać się z niemowlęciem, ale kiedy ma już tak, jak nasz Grześ ponad 7 miesięcy, to wiele spraw da się przewidzieć i odpowiednio zaplanować. Matka to rzecz jasna mózg operacyjny całej rodziny, więc z wyprzedzeniem musi wiedzieć co i jak w dniu dzisiejszym będzie wyglądać. I tak oto już rano muszę myśleć o tym, co planujemy na popołudnie; czy przed drzemką głównego Krakena (znaczy Lilii) odbędą się jakieś aktywności; o której obudził się Grześ, jaką mamy aktualnie fazę księżyca i kiedy mam planować jego pierwszą drzemkę; czy między jednym karmieniem, a drugim dam radę przygotować się do wyjścia; czy będzie spał na spacerze, czy w samochodzie i tym samym jak długa prawdopodobnie będzie ta drzemka....? I tak mogłabym długo. Dla nierodzica może się to wydawać śmieszne, ale niestety tak wygląda dzień z małymi dziećmi. 70% rzeczy da się przewidzieć - 30% pozostaje wielką wyskakującą z pudła niespodzianką, która zdecydowanie dodaje smaczku naszej egzystencji :-D Niemniej, ja osobiście dobrze się czuję mając te 70%, bo daje mi to nikłe poczucie, że jednak nad czymś w tym moim życiu jeszcze panuję. Dlatego jest to istotny punkt to znalezienia porozumienia i względnego spokoju w tej całej wymagającej sytuacji.
krok 4 - REGULARNE DRZEMKI
Ma to niejako związek z poprzednim punktem, jednak sen jest niezwykle ważnym elementem w życiu małych człowieków i niewątpliwie ich rodziców również (dzięki ci Matko Naturo za dziecięce drzemki!) Ale odstawiając na bok stan błogostanu rodzicieli śpiących pociech, ważne jest by wiedzieć kiedy w ciągu dnia dziecko NAJPRAWDOPODOBNIEJ uda się na drzemkę. Wiemy wtedy, kiedy zacznie być marudne i może wymagać od nas większej aktywności. Logiczne jest również, że tak musimy wszystko zaplanować, by czas przed drzemką odbył się jak najmniej inwazyjnie dla wszystkich. Regularne drzemki zazwyczaj pojawiają się mniej więcej po 12 tygodniu życia dziecka, ponieważ wcześniejszy tzw. IV trymestr jest czasem bardzo chaotycznym i wtedy nasze planowanie możemy sobie wsadzić wiadomi gdzie. Regularność tego stanu błogosławionego zazwyczaj nie pojawia się sama i musimy odrobinę nad nią popracować (ale o tym innym razem). Nie jest to łatwe i wymaga sporo naszej uwagi, pracy i odpowiedniej analizy całego niemal wszechświata, ale znalezienie właściwego algorytmu snu naszego dziecka - czy też dzieci - nie tylko pozwoli nam czasem wypić ciepłą kawę, czy w spokoju iść wiadomo gdzie, ale jest to zdecydowanie jeden z ważniejszych punktów w ogarnięciu rzeczywistości z wymagającym dzieckiem.
krok 5 - WSPÓLNOTA
krok 6 - UŚMIECH...
krok 7 - SIŁA
krok 8 - BABYWEARING
High Need Baby, wymagające dziecko, nieodkładalne dziecko... jakbyśmy tego nie nazwali problem niezmiennie jest taki sam - musimy poświęcić temu małemu człowiekowi nieco więcej czasu niż ten, który przewidywaliśmy w sielankowym czasie ciążowym. Problem jest jednak o tyle większy niż mogłoby nam się wydawać, ponieważ nie jest on po prostu NASZ, a dotyczy absolutnie każdego członka rodziny oraz stylu naszego życia. Cierpi na tym nasza matczyna cierpliwość, czas wolny (błahaha), siły witalne i psychiczne; cierpli na tym TataRodziny oraz jego cierpliwość, czas wolny (błahaha), siły witalne oraz psychiczne; cierpli na tym rodzeństwo, któremu nie zawsze możemy poświęcić tyle czasu ile byśmy chcieli oraz tyle uwagi ile ono samo od nas wymaga; cierpi na tym pies, który czasem musi czekać i czekać i czekać na swą kolej dopieszczenia, czy spacerowania; no i wreszcie cierpi na tym sam zainteresowany, którego bardzo często po prostu nie lubimy! (tak, są momenty, że nie lubię swojego dziecka!). I w tym odrobinę przydługawym wstępie jest tak naprawdę zawarty kolejny krok ku normalności w nienormalnym świecie - WSPÓLNOTA. Musimy być we wnętrzu tego kołchozu wszyscy razem. Wypracować sobie wspólny system, wspierać się w nim, wprowadzać innowacje, odciążać; rozmawiać ze starszym dzieckiem, szukać rozwiązań w relacjach z młodszym Krakenem tak, by nie ucierpiało to co w rodzeńskiej braci najważniejsze oraz nie zaniedbywać potrzeb żadnego z nich; no i wreszcie pogadać z psem :/ I co najważniejsze robić to wszystko razem z tym naszym wymagającym potomkiem, by od początku była więź, relacja i wspólnota problemu, na który zawsze jest jakieś rozwiązanie. W swej frustracji i bezsilności możemy nieświadomie stworzyć rodzinną barierę, czy nawet rodzinny obóz walczący z boguducha winnym dzieckiem w taki, a nie inny sposób wyrażającym swoje potrzeby. A to byłoby doprawdy fatalne w skutkach. Ale spokojnie, to minie! Mam nadzieję..
krok 6 - UŚMIECH...
...śmiech, poczucie humoru, śmiech przez łzy - i tak się zdarzało, kiedy na przykład wracaliśmy do domu samochodem, a Grześ wydzierał się jak opętany po wykorzystaniu wszystkich możliwych narzędzi i zatrzymywaniu się co 5 minut - bywało i tak i zapewniam, że było to najgorsze z możliwych naszych rodzicielskich doświadczeń - sytuacja bez wyjścia - do domu dojechać trzeba było, dziecka na rękach trzymać nie mogłam i jedyne co nam pozostało to to przetrwać. Niestety, ale był czas, że takie sytuacje zdarzały się naprawdę często. Dokładnie wiedzieliśmy, że absolutnie nic Grzesiowi nie zagraża, od strony medycznej i fizycznej wszystko jest w porządku i jedyny problem leży w bliskości, której domagał się nieustannie. I jak we wszystkim, w niczym nie pomagają w takich sytuacja nerwy, mimo że człowiek wychodzi z siebie; nic nie dadzą wewnętrzne, czy wychodzące już na zewnątrz demony, które jedyne co robić potrafią to zepsuć humor i cały dzień nie tylko nam, ale każdemu kto w pobliżu się znajdzie - a niestety zawsze najbliżej są dzieci. Zapewniam i w pełni rozumiem, że nie jest to łatwe co doskonale widzę po sobie - przez ponad dwa lata życia z pierwszym Krakenem moja cierpliwość skoczyła na niewyobrażalny dla mnie wcześniej poziom HARD i wbrew pozorom nie łatwo wyprowadzić mnie przez dzieci z równowagi, ale były momenty, kiedy mój umysł zdecydowanie nie pracował tak jak powinien, nie raz powiedziałam lub chciałam powiedzieć sporo za dużo. Sytuacja, jak każda inna, wymaga zrozumienia, nauczenia się jej i zaakceptowania. Nie da się tego zrobić w 100%, ponieważ jesteśmy tylko ludźmi, ale jednak zdecydowanie częściej niż rzadziej wykorzystuję ten krok w życiu rodzinnym z HIGH NEED BABY i zamiast się denerwować staram się wyciszyć, obrócić w żart i uśmiechać - jak najwięcej - ponieważ jest to zaraźliwe i wtedy odśmiecha się do mnie jedno dziecko, potem drugie, pies pomerda ogonem i jakoś da się te ciężkie chwile załagodzić.
Najbardziej wkurzający w całej tej sytuacji jest fakt, że zrobiliśmy co się dało i wykorzystaliśmy wszystkie dostępne nam narzędzia, by móc tego małego człowieka na moment odłożyć i zrobić to co chcemy, musimy, czy powinniśmy zrobić. Nasz mózg najnormalniej w świecie tego nie ogarnia, bo przecież wszystko powinno działać; instynkt macierzyński czy rodzicielski nakazuje nam reagować na płacz, czy krzyki własnego dziecka, ale w pewnym momencie zaświeca się żarówka z krzykiem WTF?!?!?! coś tu przecież nie gra, nie pasuje do tego algorytmu i mózg zaczyna wariować - nie dlatego, że jestem wyrodnym rodzicem i nie nadaję się na matkę, ale dlatego, że zaczyna pojawiać się zmęczenie materiału i zwyczajna ludzka bezsilność. Wbrew wszelkim przesłankom na niebie i ziemi matki są też ludźmi i ich psychika mimo że naszpikowana hormonami nadal pozostaje ludzką psychiką, która niestety nie jest idealna, a rzekłabym nawet, że wręcz przeciwnie. Jak więc przejść przez ten krok bez uszczerbku na zdrowiu? Niestety nie odpowiem Wam na to pytanie, ponieważ odpowiedź jest w każdej z nas. Trzeba znaleźć własny, niepowtarzalny i unikatowy dla naszej konkretnej sytuacji sposób, mechanizm i narzędzia, które pozwolą nam to przetrwać; dadzą wprost do zrozumienia, że nie ma co walczyć z wiatrakami, tylko czas się z nimi pogodzić; które jednoznacznie pokażą nam, że nie ma innego wyjścia i albo siądziemy, będziemy płakać i psuć relacje z całą rodziną oraz samą sobą, albo znajdziemy w sobie tą wewnętrzną siłę, która przede wszystkim da nam nadzieję - że to minie; że ten mały człowiek jest tylko (i AŻ) małym człowiekiem, który niebawem urośnie, będzie potrafił zakomunikować nam swoje potrzeby, będziemy w stanie go lepiej zrozumieć oraz wiele rzeczy wytłumaczyć. Dla mnie osobiście okres niemowlęcy jest najgorszy z możliwych - fakt - dzieci są takie słodkie i cudowne, ale przede wszystkim nieporadne i niesamodzielne. Przy Lilii, mimo że wszyscy - jak to wszyscy - twierdzili, że to najgorszy moment, czekałam z utęsknieniem, aż zacznie chodzić i mówić. I nie pomyliłam się, bo od tej chwili nasze życie stało się dużo prostsze. Myślę, że niniejszy krok jest kluczowym dla całego macierzyństwa. Przez całe życie z dziećmi będziemy musieli mierzyć się z przeciwnościami, które to z coraz większą bądź mniejszą siłą będą nas atakować. Przy wymagającym niemowlęciu ten moment przychodzi po prostu dużo szybciej, im więc prędzej znajdziemy w sobie siłę, by się z nim zmierzyć, tym przyjemniejsze będzie nasze rodzicielstwo. Choć niestety jest jeden aspekt, który nigdy przyjemny nie będzie, a przy HNB jest nieodłączny - PŁACZ DZIECKA - na to potrzeba najwięcej siły. Choć byśmy nie wiem jak się starali będą sytuacje, kiedy trzeba to dziecko zostawić płaczące. I niestety jakoś trzeba z tym żyć...
krok 8 - BABYWEARING
Nie wiem jak to się stało, że jeszcze nie pojawił się tutaj tekst dotyczący DZIECIONOSZENIA, ale z całą pewnością nadrobię te zaległości, ponieważ jest to jeden z ważniejszych dla mnie rodzicielskich tematów. Jeśli ktoś śledzi nas od początku, bądź zagląda na naszego Instagrama (KLIK) wie, że nosimy się z Lilą od ponad dwóch lat, nosimy się z Grzesiem od 7 miesięcy i nosilibyśmy każdego kto się napatoczy, ponieważ jest to cudowna sprawa. Zalet noszenia dzieci w chustach, czy nosidłach ergonomicznych jest mnóstwo, wad nie dostrzegam żadnych (może poza finansowymi jak się człowiek wkręci :/), a w przypadku wymagającego, niechodzącego i niesiedzącego jeszcze dziecka jest najnormalniej w świecie WYBAWIENIEM. Kiedy jestem z dziećmi sama nasz czas w ciągu dnia można podzielić na: 30% spanie, 40% wspólne aktywności i 30% chustonoszenie Grzesia. Przy czym w 90% przypadków podczas chuszczenia Grześ zasypia, więc z 30% robi się co najmniej 40%. Nie wyobrażam sobie jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie korzystała z chust czy nosideł. Z dzieckiem na rękach nie jestem w stanie zrobić obiadu, malować z Lilą farbami, wieszać prania, ogarniać mieszkania, korzystać z komputera, czy robić 90% rzeczy, które chcąc nie chcąc trzeba w domu, na spacerze, czy w sklepie ogarnąć. Dla mnie osobiście jest to najważniejszy punkt na drodze do owocnego dogadania się ze swoją wymagającą pociechą. Dlaczego więc pisze o nim na końcu listy? Właśnie dlatego. Dziecionoszenie pozwala nam na lepszą organizację czasu, większe skupienie się na starszaku oraz zapewnienie ciągłej bliskości młodszemu maluchowi; czując bliskość dziecko nie ma takiej potrzeby ssania, więc nie ma również konieczności, by brak smoczka nieustannie rekompensować cycem; pozwala na lepsze zorganizowanie sobie dnia oraz zaplanowanie drzemek; buduje poczucie wspólnoty, ponieważ zawsze ten mały człowiek uczestniczy aktywnie w życiu rodziny; no i wreszcie przechodząc kolejno przez te punkty mamy możliwość, by znaleźć w sobie zarówno nieodkopane jeszcze pokłady siły, jak i optymizmu, bo dziecko jest spokojne i można nawet chwilę pomyśleć. Niestety jak wszystko, nie ma rozwiązań idealnych i jednoznacznych. Zawsze są sytuacje, kiedy tego dziecka nosić nie możemy, jak choćby w toalecie, pod prysznicem, czy chcąc się ubrać; są momenty, kiedy najnormalniej w świecie nie mamy już siły, bo dziecko rośnie, kilogramów przybywa, a kręgosłup z tytanu nie jest, no i czasem fajnie jest sobie tak po prostu usiąść ;) Nie mniej takich sytuacji nie jest wiele, a chusta czy nosidło zdecydowanie mogą uratować nasz spokój, relacje z dziećmi, małżeństwo, czy nawet życie. Dlatego każdemu, kto boryka się ze swą wymagającą małą pociechom zdecydowanie polecam ten jakże niezwykły sposób na rodzicielstwo.
Zadałam, sama sobie, w tytule pytanie, CZY MOJE DZIECKO JEST HIGHNEEDBABY? Nie było to dla mnie takie oczywiste i nie chciałam tego zwrotu używać na wyrost. Poczytałam nie mało na ten temat i początkowo stwierdziłam, że chyba jednak aż tak źle u nas nie jest, po czym przeanalizowałam raz jeszcze ten problem.
"Termin High Need Babies został wprowadzony przez Williama i Marthę Searsów, twórców paradygmatu rodzicielstwa bliskości. Zauważyli oni, że są takie dzieci, których wyróżniające się cechy i zachowania są wynikiem specyficznego temperamentu, czyli budowy oraz sposobu funkcjonowania układu nerwowego. Zrozumienie tego biologicznego uwarunkowana jest niezbędne, by odciążyć obie strony relacji: rodziców z poczucia winy wynikającej z przekonania o niewystarczających kompetencjach, a dzieci z etykiet o manipulowaniu czy wymuszaniu. Pozwala również spojrzeć na HNB z wyłączeniem ocen, skupić się jedynie na opisie ich zachowań." (źródło)
Podlinkowany artykuł zbiera zagadnienie w bardzo czytelną formę, dlatego nie będę go tutaj powielać, a zainteresowanych zachęcam do przeczytania. Ja sama już teraz wiem, że Grześ nie jest typowym dzieckiem HNB, ponieważ na całe szczęście wiele z opisanych zachowań i mechanizmów u nas nie funkcjonuje, jednak sporo z nich odczuwamy i żyjemy z nimi na co dzień. Mówi się, że HNB to wyjątkowe dzieci o wyjątkowych potrzebach, ale jak dla mnie każde dziecko jest wyjątkowe i równie wyjątkowe są jego potrzeby, a to, że niektóre z nich potrafią głośniej, dosadniej i dłużej krzyczeć nie czyni jak dla mnie ich bardziej wyjątkowymi - bardziej wkurzającymi owszem, choć może jest to faktycznie wyjątkowa umiejętność :D. Nie mogę jednak nie zatrzymać się na moment przy cudownych, moim zdaniem, słowach Dana Milmana:
Ci, których najtrudniej kochać,
najbardziej potrzebują naszej miłości
Podobno miłość macierzyńska jest instynktowna, bezwarunkowa i nieskończona, jednak nie znam mamy, która nie zgodziłabym się ze mną, że są w jej życiu momenty, kiedy naprawdę trudno jest kochać własne dzieci. Wiadomo, że stanowi to promil naszych relacji, ale podobne odczucia miewamy myślę do każdego: męża, partnera, własnej mamy, przyjaciółki, taty, siostra, brata... Miłość nie jest czarno-biała, a odcienie szarości nadają jej kolorytu. Wydaje mi się, że bardzo ciężko jest nam się przed sobą samym przyznać do tego, że takie odczucia się w nas pojawiają, a w przypadku posiadania w domu dziecka wymagającego od nas WIĘCEJ mogą one pojawiać się nieco częściej. I tak naprawdę recepta na całe zło w tej sytuacji jest bardzo prosta - pozwolić sobie na chwile słabości, negatywne emocje i poczucie, że nie jesteśmy idealni, bo wtedy łatwiej będzie nam zrozumieć, że to dziecko nie robi nam na złość, ma takie, a nie inne potrzeby i musimy znaleźć swoje własne rozwiązanie problemu, który ma wpływ na całą naszą rodzinę.
Moje rozwiązanie spisałam powyżej i mam nadzieję, że pomoże ono choć jednej mamie w podobnej sytuacji znaleźć swoje własne, bo moje jest moje, czyli bardzo nieidealne. Życie z Grzesiem to pasmo wielu nieznanych mi wcześniej i nienazwanych emocji, które bardzo wiele nauczyło mnie przez te 7 miesięcy. Mimo wcześniejszego macierzyńskiego doświadczenia odkrywałam ten czas na nowo, ponieważ jest to zupełnie inne macierzyństwo. Pocieszę Was, że jest coraz lepiej i dzisiaj ponad godzinę bawił się na dywanie sam, czasem z Lilą, czasem z Gackiem, ale co najważniejsze - NIE PŁAKAŁ. I tego się trzymajmy - że będzie coraz lepiej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz