lutego 08, 2016

Mnie to nie dotyczy... #mamasiębada


Jestem hipochondrykiem! Nie wiem, czy byłam nim zawsze, czy stałam się jakiś czas temu, ale jestem. Czy to dobrze, czy źle? Ciężko powiedzieć... Bywa upierdliwe, ponieważ cokolwiek jest nie tak, lecę jak głupia do lekarza, na badania i domagam się odpowiednich skierowań. Być może mają na to wpływ moje doświadczenia, być może coś ze mną nie tak... Jestem też mamą! Czy to połączenie może być szczęśliwe? Była gorączka, była biegunka, była i wysypka. Ale przeżyliśmy! Przeżyliśmy, bo tu jesteśmy. Zawsze i każdej porze, na każde wezwanie, by zapobiec nieszczęściu, utulić, pocałować. My, Rodzice. A co gdyby nas nie było???


# TO SIĘ DZIEJE!

Kiedy byłam dzieckiem sądziłam, że moja rodzina jest nieśmiertelna. Czym, w ogóle jest to pojęcie dla dziecka? Po prostu, nieskończoną pewnością, że rodzina, a przede wszystkim rodzice, zawsze będą. Kiedy miałam 5 lat zmarła moja prababcia - nie bardzo jednak wiedziałam co to znaczy. Rok później umarł mój dziadek - nie byłam na pogrzebie i jakoś ta informacja również przeszła echem płaczu rodziców, obok mnie. W tym samym też roku, zmarła przy porodzie moja mała siostrzyczka - to już zapadło mi w pamięć! A przecież byłam w tym samym wieku. Pamiętam przygotowany pokój, małe ubranka, Mamę z wielkim brzuchem, która poszła do szpitala i wróciła z niego sama. Pamiętam skromny pogrzeb i Tatę z malutkim "pudełkiem" w rękach w środku srogiej zimy... Ale są to rozmyte obrazy, które jak mantra powracają, odkąd sama zostałam mamą. Kiedy kończyłam podstawówkę, zmarła na białaczkę koleżanka ze szkolnej ławy - notabene pierwsza miłość mojego męża. Na studiach dowiedziałam się o śmierci mojej 22-letniej znajomej, która przegrała z rakiem wątroby. Mieszkałam niedaleko hospicjum, miałam z nim kontakt i czasem docierały do mnie informacje, wyłączające wszystkie mięśnie w organizmie, że zmarła kolejna młoda osoba, że odeszło małe dziecko... Pamiętam, jak dziś, kiedy dowiedziałam o śmierci Ani Przybylskiej, Agaty Mróz, czy blogowej Chustki - nie mogłam tego zrozumieć (i do tej pory nie rozumiem), dlaczego tak piękne, młode i mądre kobiety opuszczają ten świat, zostawiając całe rodziny i dzieci, których życie przecież już nigdy nie będzie takie samo. Przez wszystkie lata mojej obecności na tym świecie dowiadywałam się o przedwczesnych niezliczonych, odejściach młodych i trochę starszych, którzy zostawili w rozpaczy swoich rodziców, mężów, dziewczyny i dzieci... Cały czas jednak był to odległy świat, który gdzieś się dział, jakoś cierpiał, poruszał moje serce, ale był daleko, a ja żyłam dalej.
Dwa lata temu ten świat wtargnął w moje życie. Jesienią 2013 roku moja Babcia skarżyła się na bóle w kręgosłupie. Poszła do lekarza, który "na oko" stwierdził, że to rwa kulszowa - dlaczego mu nie wierzyć? Przecież w takim wieku kręgosłup już nie pierwszej młodości, więc raczej normalne, że boli. Chodziła do fizjoterapeuty, który dzielnie ją rehabilitował i masował, lecząc rzeczoną kulszową rwę. Kiedy jednak po dwóch miesiącach nie przynosiło to żadnych rezultatów zasugerował, by zmieniła lekarza i domagała się koniecznie badań krwi i diagnostyki obrazowej. Badanie krwi zrobiono i wyniki wzbudziły lekki niepokój. Następnie rezonans i tomograf, potwierdziły, że jest źle. Szpital i rozszerzona diagnostyka wprowadzała coraz większy strach i potwierdzała, że to nowotwór, jednak nie wiadomo było nic konkretnego, więc wszyscy żyliśmy w nastawieniu, że wszystko będzie dobrze. Badania się przeciągały, a leczenie opóźniało, bo jak leczyć coś, co nie wiadomo, czym jest? Badania PET, markery nowotworowe, raz jeszcze diagnostyka obrazowa i diagnoza, która potwierdziła najgorsze obawy. Nowotwór płuc z przerzutami do kości, węzłów chłonnych i niektórych narządów. Pamiętam tą chwilę, kiedy się dowiedziałam, jakby to było wczoraj. A było to przed świętami Bożego Narodzenia w 2013 roku. Nowotwór nieoperacyjny, została chemia i naświetlania. Babcia czuła się coraz gorzej, straciła włosy, ale nie wolę walki. Walczyła, jak mało kto - nie byłam świadoma, że ma w sobie tyle siły. Wspieraliśmy ją jak się dało - zmiana nawyków, zdrowa dieta z masą warzyw, owoców i zdrowych produktów, podnoszących odporność. Dziesiątki przeczytanych książek, artykułów, pomysły na leczenie alternatywne i życie... W ciągłym strachu, litrami wylanych łez z bezsilności, godzinach spędzonych na onkologii i przy coraz słabszej, ale nadal walczącej Babci. Zmarła pół roku temu, po prawie dwóch latach niebotycznie ciężkiej walki. Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży i był to najgorszy dzień mojego życia. Babcia była bardzo aktywną i żywiołową osobą, była dla mnie jak druga mama, nowoczesna, zawsze uśmiechnięta, choć niewiarygodnie uparta i często kłócąca się z Dziadkiem. Najlepsza Babcia na świecie, zostawiła nas, rodzinę, która nie wyobrażała sobie bez Niej życia, w niewyobrażalnym smutku. Kiedy zmarła miała 66 lat...
Pierwszy raz piszę o tym w ten sposób, ale robię to w ważnej sprawie, więc musiałam. 66 lat, to naprawdę niewiele. Gdyby zareagowała od razu na pierwsze objawy, które przecież musiała mieć, mogłoby skończyć się to inaczej. Gdyby nalegała na badania profilaktyczne, moja córka mogłaby się teraz cieszyć młodą prababcią. Niestety nigdy nie będzie dane jej poznać tej niesamowitej osoby, która dała dowód tego, że to się dzieje. Nie gdzieś, nie kiedyś, nie u innych i daleko, ale tutaj i teraz w moim świecie, który już nigdy nie będzie taki sam. A mógłby, gdyby wizyta u lekarza była kilka miesięcy wcześniej.



# MAMY DZIECKO, MAMY ODPOWIEDZIALNOŚĆ...

Mam 5-miesięczną cudowną i niesamowitą córeczkę, która była dla nas wielką niespodzianką. Nie staraliśmy się o dziecko, długo zarzekałam się nawet, że nigdy matką nie będę. Życie jednak zweryfikowało moje plany i była to najlepsza modyfikacja, jaka dotąd mnie spotkała. Przed tą niespodzianką, nie tak dawno temu, prowadziłam beztroskie i młode życie - nie stroniąc od używek, imprez do białego rana i trwonienia życia na przyjemności. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na magicznym przedmiocie moje życie stanęło na głowie, a ja siedziałam jak ten ciołek, nie wiedząc co mam z tą informacją zrobić. To zupełnie co innego niż wyczekiwać co miesiąc, czy to już, ale przecież jestem już po trzydziestce, więc nie ma co rozpaczać. I nie rozpaczałam, a przebiegunowałam swoje życie o 180 stopni, pierwszy raz zwracając uwagę na wszystko co robię, co jem, co piję i przede wszystkim nigdy nie spędziłam takiej ilości czasu u lekarzy, na badaniach, czy w laboratorium. Nawet będąc hipochondrykiem! Jednak prawdziwy bum nastąpił, kiedy ten mały człowiek pojawił się już na świecie. Poczułam coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam: bezgraniczną miłość, instynkt macierzyński i odpowiedzialność! Nie żebym wcześniej tego ostatniego nie znała - w końcu jestem dorosłym człowiekiem, mam męża i od 6 lat pod opieką ukochanego buldoga, za których czułam się zawsze bardzo odpowiedzialna, ale było to nic w porównaniu z tym samym odczuciem wobec własnego dziecka. Po oswojeniu się z tą sytuacją i dbaniu nieustannie o zdrowie i szczęście mojego noworodka, doszła do mnie, najgorsza forma poczucia odpowiedzialności, mianowicie, JA sama. Nie jestem już samotną wyspą. Gdyby wcześniej mnie zabrakło pewnie wielu osobom byłoby ciężko, ale jakoś nigdy nie myślałam nad tym zbyt długo. Ale gdyby zabrakło mnie teraz?! Co będzie z moim dzieckiem? Jakie byłoby jego życie, gdyby najważniejszy dla niego na świecie człowiek nagle przestał istnieć? Czasem ciężko mi wyjść z pokoju, bo zaczyna się marudzenie i na całe zło zawsze najlepsze są mamine ramiona i jak ta mała istota czułaby się beze mnie? Jak poradziłby sobie mój mąż? I w drugą stronę, jak miałybyśmy żyć bez taty?! Sama nie wyobrażam sobie życia bez moich rodziców, a przecież przeżyłam z nimi już całe swoje życie. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jaką krzywdę i ból sprawilibyśmy naszej małej córeczce, gdyby przyszło jej żyć bez nas.
Ta odpowiedzialność mnie przytłacza, bo nigdy, dla nikogo nie czułam się, aż tak niezbędna. Ale również mobilizuje, bo przecież wiele w tej kwestii zależy ode mnie. I jest to tak naprawdę najprostsza rzecz, którą mogę zrobić.


# TO JEST TAKIE PROSTE!

Naprawdę proste, choć przy dzisiejszym pędzie życia wydaje się nie do ogarnięcia. Jak wspominałam, jestem hipochondrykiem. Nie szukam medycznych porad w internecie, a zawsze udaję się do specjalisty. Jeśli coś budzi moje wątpliwości udaję się do innego, by to potwierdzić. Jestem chyba upierdliwym pacjentem, ale przecież tutaj chodzi o moje zdrowie i życie!. Przez czysty przypadek robiłam ostatnio badania krwi, z których wyszły mi duże nieprawidłowości hormonalne. Czeka mnie więc wizyta u endokrynologa, regularne wizyty i diagnostyka pociążowa i w kolejce czeka jeszcze ortopeda. Teoretycznie muszę zarezerwować sobie na to sporo czasu, ale czym jest tych parę godzin w porównaniu do zysków, które możemy z nich wynieść, czyli własnego zdrowia.
Wciągnęłam się w akcję #mamasiebada, ponieważ wiem co znaczy żyć u boku śmiertelnie chorej osoby i nikt nie powinien tego przeżywać, a tym bardziej moi bliscy. Wiem, co znaczy walczyć z chorobą, ponieważ przyszło się na wizytę za późno - choruję na astmę, której mogłam uniknąć, gdyby wcześniej rozpoznano u mnie objawy. Mam od kilkunastu lat w rozsypce kolana, bo wcześniej nie zauważyłam nic niepokojącego, a było! Nauczona doświadczeniami domagałam się przy silnych migrenach tomografii głowy, co być może uratowało mi życie, bo zmiany naczyniowe były przeciwskazaniem do naturalnego porodu. Wielu chorób można uniknąć, albo wyleczyć, jeśli odpowiednio szybko zareagujemy, jednak trzeba o tym pamiętać! O tym, że ból nie jest normalny i jeśli coś nas boli to znaczy, że nie działa jak należy i absurdem jest faszerować się reklamowanymi wszem i wobec produktami medycznymi, leczącymi reumatyzm, choroby serca, czy chore pęcherze. Nie róbcie tego! Idźcie do lekarza, który po coś tą medycynę skończył. Pamiętajmy o regularnych badaniach krwi, cytologii, USG piersi, czy bardziej fachowych badaniach, jeśli mamy obciążenia genetyczne. Być może trzeba będzie przeorganizować sobie dzień, zawezwać babcię, czy opiekunkę do dziecka, wstać wcześniej. Ale to są sytuacje do policzenia na palcach jednej ręki, które mogą Wam zaoszczędzić późniejszych znacznie częstszych wizyt u lekarza oraz liczenia na tych palcach lat, czy miesięcy, które Wam pozostały... Nie wspominając o rodzinie, której zaoszczędzacie ciężkich chwil, dając w zamian zdrową(ego) siebie i czas, który spędzicie razem.


# NIE WARTO OSZCZĘDZAĆ

Częstym argumentem do rezygnacji z badań, czy wizyt lekarskich są pieniądze. Bo szkoda wydawać paru stówek, skoro można spożytkować je na coś przyjemniejszego, a przecież publicznie będziemy czekać pół życia. Czy wiecie jednak ile kosztują leki? Jakie kwoty pochłaniają choroby nowotworowe, układu krążenia i w zasadzie wszystkich poważniejszych dolegliwości? A po skierowanie na badanie krwi możemy przecież zgłosić się do lekarza rodzinnego całkowicie za darmo. Jeśli ktoś ma z tym problem, mam dla niego rozwiązanie, które w moim przypadku sprawdza się znakomicie - prywatna opieka zdrowotna. Wydaje się drogie i ekskluzywne? Nic bardziej mylnego. Wykupiłam sobie abonament w jednej sieciówce, kiedy zaszłam w ciążę. Zaoszczędziłam na tym naprawdę sporo pieniędzy, w porównaniu do prowadzących ciążę prywatnie koleżanek. Miałam w cenie absolutnie wszystko od świetnego lekarza (dr Anna Cygal - bardzo polecam!), przez badania krwi i USG, po badania prenatalne. Ile mnie to kosztowało? 160 zł miesięcznie. Jestem tam nadal i dlatego korzystam ze wszystkich przysługujących mi badań i specjalistów, ponieważ skoro już płacę, bez sensu, by pieniądze nie były wykorzystane. Moi rodzice mają polisę u jednego z ubezpieczycieli, który również takie usługi prowadzi. Są przebadani wzdłuż i wszerz, korzystając z rehabilitacji i diagnostyki obrazowej na poczekaniu. To jest drugi ogromny plus - tam nie ma kolejek. Na specjalistę czekacie kilka dni, podobnie na wszystkie specjalistyczne badania. Nie ma opcji, by coś zostało zdiagnozowane za późno, bo na lekarza, czy tomograf trzeba czekać pół roku, a czas przy każdej chorobie jest najważniejszy. Postanowiłam napisać ten post, głównie przez mojego małżonka, który od paru miesięcy wybiera się na kompleksowe badania i do paru specjalistów, ale ciągle szkoda mu czasu. Zmusiłam go, niemalże, do wykupienia podobnego abonamentu, właśnie po to, by miał świadomość, że jeśli nie zacznie regularnie się badać, to pieniądze, które za to płaci, pójdą w, kolokwialne, błoto. I przede wszystkim mam nadzieję, że podobnie, jak ja dostrzeże tą ogromną rodzicielską odpowiedzialność, która na pierwszym miejscu powinna stawiać założenie, by być ze swoim dzieckiem jak najdłużej.


# MOBILIZACJA!

Konsensus całej sprawy: nie ważne jak to zrobicie, czy prywatnie, za publiczne pieniądze, czy skorzystacie w mojego pomysłu powyżej, ale BADAĆ SIĘ TRZEBA! Nie tylko dla siebie, choć instynkt samozachowawczy, powinien nam to gwarantować, ale dla tego jednego, dwóch, czy trzech małych człowieków, dla których jesteście najważniejsi na świecie. Badajcie i promujcie profilaktykę wśród swoich dzieci. Zapiszcie siebie, męża, czy żonę natychmiast do lekarza, idźcie na badania krwi - zapłaćcie za nie lub domagajcie się skierowania. I co najważniejsze: róbcie to regularnie! Bo nie ma nic cenniejszego niż zdrowie i czas spędzony z bliskimi. Czas, który kiedyś się skończy, ale możemy przyłożyć się do tego, by trwał jak najdłużej.

Warto to robić, dla takich pięknych zwykłych chwil :)





Post napisany w ramach akcji #mamasiebada, będącej pomysłem Mamy Carli ;)
Oby więcej takich akcji!

Telefon w dłoń i umawiamy się na wizytę!



3 komentarze:

  1. Ojej.. trzeba iść.... skoro to już tak publicznnie. Ps. Kochanie nasz Buldog również wymaga przeglądu :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajna akcja z tym #mamasiebada. Ja jestem mamą 2 letniego chłopca i jako,ze w rodzinie wystąpiła choroba nowotworowa postanowiłam wykonać badanie DNA genetic lab pod kątem ryzyka zachorowania na raka oraz kilka innych chorób.Wszystkim zainteresowanym polecam zajrzeć na stronę geneticlab.com

    OdpowiedzUsuń

TOP