Ostatnio wiele czasu w postach poświęcałam pewnym przemyśleniom, do których zaprowadziły mnie wydarzenia ostatnich miesięcy. Być może zbyt wiele rozpisywałam się nad nieobliczalnością naszego życia i tego co przyniesie przyszłość, ale taka potrzeba we mnie była i nie mogłam jej zatrzymać na siłę. Chciałam jednak zamknąć już, gdzieś w zakamarkach siebie te rozmyślania i przejść na jasną stronę mojego umysłu, by włączyć działanie, które coś ostatnio szwankuje. Dziś jednak zrobić tego jeszcze nie mogę, ponieważ życie okazuje się bardziej wredne niż przypuszczałam...
Bo jak inaczej można nazwać śmierć półrocznego dziecka, które zasnęło i już się nie obudziło. Jak inaczej nazwać rozpacz matki, która parę miesięcy wcześniej nosiła je pod sercem. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić co w tym momencie się czuje, zwłaszcza, że za trzy miesiące moja córka pojawi się na świecie. Jest to chyba największa z istniejących na świecie tragedii, największy koszmar, który los zgotował ludziom, bo tracąc własne dziecko, traci się cały świat. Teoretycznie jeszcze tego nie wiem, ale to czuję i nie znam matki, która by się ze mną nie zgodziła.
W takich momentach wiem na pewno, że Bóg nie istnieje, bo jakim trzeba by być bogiem, żeby przechodzić do takich rzeczy na porządku dziennym.
Nie znałam tego dzieciątka w zasadzie wcale, ponieważ niedawno urodziło się w sąsiedztwie, ale znam jego rodziców, którzy dumnie wychowywali swoją nowonarodzoną córeczkę i jej starszego brata. Nie chcę pisać nic więcej, ponieważ nie pasują tutaj żadne słowa, a i nawet nie potrafiłabym znaleźć odpowiednich...
Krótka historia, krótkie życie i długie lata rozpaczy - bo serce matki nigdy nie przestaje kochać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz