Wydawać by się mogło, że jesteśmy przygotowani do życia; że nad nim panujemy i mamy wszystko pod kontrolą; że mamy wykształcenie, doświadczenia i obycie, które daje nam potęgę kreowania swojej przyszłości. Wydawać by się mogło, że zaplanowaliśmy wszystko i mamy spokój na kilka/naście lat... A tu niestety... okazuje się, że to wszystko nam się WYDAWAŁO! Bo my swoje, a życie swoje i jak tu normalnie żyć???
# 30 lat
To kupa czasu. Czasów dzieciństwa, nastoletnich buntów, wkraczania w dorosłość, pierwszych miłości, rozczarowań i wielkich planów na przyszłość, zdobywania wykształcenia, zbierania doświadczeń, pierwszej pracy, rozwijania pasji, borykania się z codziennością, zdobywania stabilności finansowej, tudzież jej tracenia... Przez 30 lat można zdobyć świat i zadomowić się na jego szczycie i mieć to poczucie, że mogę wszystko, po czym nagle, jakaś odrębna siła, nijak mająca się do naszych planów i rozmyślań sprowadza na nas przysłowiowe "JEB", po którym lawinowo lecimy w dół... U mnie nastąpiło to dokładnie w roku ukończenia trzeciej dekady i trwa nieustannie, jak dotąd przez 26 tygodni...
# 26 tygodni
To oczywiście nasz ciążowy wiek, zostawiający za sobą dwa trymestry i wkraczający z coraz większą ociężałością w trzeci. Ale w ciągu tego czasu nie tylko mały człowiek zawojował nasz dotychczasowy spokój. W ciągu tych 26 tygodni rozpoczęliśmy działalność naszej firmy, która nieustannie naraża nas na stresy, czasem kolosalne problemy do rozwiązania i walkę o kwestie, które w normalnym świecie można rozłożyć na kilka, jak nie kilkanaście lat. W tym czasie poznaliśmy też co to znaczy walczyć o własna stabilność finansową, która została zaatakowana ze zdwojona siłą od strony firmowej, jak i tej ciążowej, bo mimo tego co niektórzy twierdzą, przygotowanie się do posiadania dziecka wymaga GIGANTYCZNYCH, niespodziewanych nakładów finansowych. I niestety w tym też czasie pożegnaliśmy dwie kochane babcie, co mogłaby się wydawać już dnem sinosoidy, na którym czeka nas tylko odbicie się w górę i zaznanie w końcu odrobiny wewnętrznego spokoju. Niestety, to jeszcze nie jest dno...
# CIĘŻKO, CIĘŻEJ, cholernie CIĘŻKO
Ma to w ciąży, przynajmniej mojej, podwójne znaczenia:
1) wiadomo, że ciąża wiąże się, ze zwiększoną wagą ciała - niektórym udaje się ograniczyć do 10 kg, a niektóre dźwigają 30 kg nadwagi. Mnie "udało" się znaleźć gdzieś po środku, co oznacza, że czuje się co najmniej 20 razy cięższa, wolniejsza i mniej wydajna - i żeby tylko 20! Z garderobą już się dogadałam i wrzucam na siebie co luźniejsze i wygodniejsze ciuszki, niestety problem pojawia się przy stopach, które, postępująco, mieszczą się w coraz mniejszą ilość laciów! Nie wiem, czy kiedyś doświadczaliście opuchniętych kostek, ale nie życzę nikomu, kto lubuje się w innych aktywnościach aniżeli leżenie na kanapie z nogami na ścianie - przejście kilkuset metrów oznacza już niemal chroniczne zmęczenie i chęć powrotu do stanu horyzontalnego, o wejściu po schodach nie wspominając. Do tego dochodzi jeszcze moja wzmożona w ciąży astma, która w połączeniu z powyższymi tworzy zestaw pod tytułem DOBIJ MNIE! Oczywiście również ważny aspekt na tym etapie - bóle kręgosłupa - boli jak chodzisz, boli jak siedzisz, boli jak leżysz... I bądź tu mądry! Ale przecież ciąża to STAN FIZJOLOGICZNY nie choroba! - to ciekawe czemu od 26 tygodni czuje się jakbym lada moment miała zejść z tego świata? Czemu nie mogę normalnie pracować, schylać się, dźwigać zakupów, sprzątać, prasować i w zasadzie niczego nie robię tak jak dawniej, bo wszystko zajmuje mi 20 razy więcej czasu, z proporcjonalną do tego porcją zmęczenia. Znam kobietki, które nie miały w ciąży niemal żadnych dolegliwości - ja mam je chyba wszystkie i jest mi z tym doprawdy cholernie CIĘŻKO...
2) ciężko na ciele, niestety przekłada się z ciężkością na duszy, choć w zupełnie innych aspektach. Czytałam kiedyś wpis na jednym z blogów o kolosalnych wydatkach na dzieci, który to został zripostowany przez doświadczoną mamę, mówiącą, że to bzdura i żadnych różnic w budżecie domowych przy dzieciach nie widać. Mimo że początkowo, nie mając punktu odniesienia, wydawało mi się, że trzeba by się zgodzić, bo przecież nie każdy kto ma dziecko jest milionerem, ale teraz widzę, że coś w tym jest. Ilość rzeczy, w które trzeba się zaopatrzyć jest GIGANTYCZNA! Niby większość to pierdoły, ale kiedy tych pierdół bierze się dziesiątki to zaczyna być problem. Skąd na to brać, jeśli się nie ma? Przez ostatnie miesiące ładujemy, nawet już straciłam rachubę ile, w przywitanie naszego dziecka na świecie. I nie są to jakieś wygórowane rzeczy:
- ciuszki - których ceny są przerażające, zważywszy ile ich potrzeba i jak szybko dziecko rośnie - wspólnymi siłami, głównie z zasobem lumpeksowym, zapełniliśmy niemal całą (zakupioną do tego celu) komodę i reasumując jej zawartość kosztowała nas ok. 2000 zł, choć dokładnie nie jestem w stanie policzyć
- wyposażenie - dodatkowe, czyli kocyki, pościel, ręczniczki, pieluchy tetrowe, rożki i inne cuda, które mają takie ceny, że włosy dęba stają - jeszcze ich nie mamy, ale będą nas kosztować kolejny tysiąc, choć zakładam raczej w okolicy dwóch - bo przecież nie kupi się jednego kompletu pościeli i dwóch ręczników, bo wiadomo jakie dzieci mają zużycie
- meble - i tym podobne, czyli łóżeczko, przewijak, wanienka, komoda na ciuszki - nie wspominając o koniecznym remoncie, które na naszych 46 metrach to wszystko pomieści, tutaj więc koszty niestety poszły w kilkadziesiąt tysięcy złotych
- akcesoria - to dopiero jest masakra - wózek, fotelik, bujaczek, mata edukacyjna, nosidełko, kojec, śpiworki, cuda wianki - razem kolejne 3-4 tysiące złotych! a o ilu rzeczach jeszcze nie wiem i wyjdą w trakcie?!
Jak by na to nie patrzeć przygotowanie się do dumnej roli rodzica, nawet ograniczając się do rzeczy niezbędnych jak ciuszki, wyposażenie malucha, mebli i wózka to koszt kilku tysięcy złotych, a tak na pełnym lajcie, żeby się niczym nie stresować fajnie byłoby ok. 10 tysięcy.
Gdzie tu ciężkość sytuacji? chyba tłumaczyć nie muszę. Zwłaszcza kiedy z drugiej strony mamy firmę, do której ciągle trzeba dokładać, a źródełka finansowe dramatycznie wysychają... Mówią, że pieniądze szczęścia nie dają, ale dają spokój i poczucie bezpieczeństwa, które niestety w takich sytuacjach przeżywają poważny kryzys, a przecież są niemal na samym szczycie piramidy potrzeb Maslowa... Są to kwestie dla jednych bardziej, dla innych mniej dramatyczne i ciężkie do ogarnięcia, ale z jednej strony mentalność polaków nakazuje nam narzekać, gdzie się da, a z drugiej raczej nie chcemy rozmawiać o swoich kryzysach i problemach, a przecież mamy je chyba wszyscy.
Mam nadzieję, że moje wpisy nie zniechęcą nikogo do posiadania dzieci i zakładania swoich firm, bo założenie było wręcz odwrotne, ale niestety od czasu kiedy ten blog powstał (a było to trochę mniej aniżeli 26 tygodni temu) moje dotychczasowe, w miarę ułożone i stabilne, życie przeżywa totalny armagedon, z którym jakoś trzeba sobie poradzić. Oczywiście z zewnątrz wszystko wygląda bardzo kolorowo, co świadczy o tym, że nie ma nic gorszego jak ocenianie ludzi po pozorach. Ponieważ każdy ma w życiu jakieś rozterki i problemy, każdy czasem liczy każdy grosz, żeby przeżyć, albo kombinuje od kogo pożyczyć; każdy kiedyś na coś chorował, albo mierzył się z chorobą kogoś bliskiego, albo po prostu fatalnie się czuje; każdy kogoś stracił, za kimś tęskni i są dni, że jest mu bardzo źle... Nie oceniajmy ludzi na kanwie dotychczasowych jego osiągnięć i lat, bo być może właśnie teraz jego świat się zaczyna walić, a może trwa w tym stanie już jakiś czas - bądźmy dla siebie wyrozumiali i ludzcy, bo kiedyś to właśnie do nas może przyjść wredny aspekt życia i rozgościć się na 26 tygodni...
Ale kiedyś w końcu będzie to dno, które pozwoli odbić się do góry - więc głowa do góry i najważniejsze to NIE PODDAWAĆ SIĘ! NIGDY! Bo za trzy miesiące do dopiero będzie jazda :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz