Zaczęło się w poniedziałek... w kalendarzu zaplanowane trzy luźne sprawy, przerodziły się w siedem pilnych i nagłych! Bieganie od miejsca do miejsca: badanie krwi, weterynarz, spotkanie, zakup farby, spotkanie, obiad, zaopatrzenie i planowana na 17:00 opera, tudzież spektakl muzyczny dla dzieci.. Na odchamienie się nie wypada przecież iść w wybieganych przez cały dzień balerinach z radością ubieram więc szpilki... I tutaj zaczyna się moja tragiczna, ciążowa, uświadomiona sobie w dniu dzisiejszym prawda.
Na spektakl jako tako doszłam bez problemu, na miejscu było do pokonania trochę schodów, co przekonało mnie, że środek ciężkości mojego ciała został nieco zaburzony, ale dałam radę. Po jakże kolorowym przedstawieniu, trzeba było na szybko pojechać jeszcze do, niestety dość dużego, centrum handlowego. Po przejściu jakiś kilkudziesięciu metrów czułam, jak moje stopy za moment eksplodują z ukochanych, czarnych, klasycznych w szpic szpilek. Stwierdziłam: nie takie rzeczy się w życiu robiło! Kilometry na konferencjach i targach, biegi przełajowe i akrobacje na spotkaniach i sesjach zdjęciowych w tychże szpilkach, a teraz nie dam rady przejść z punktu A do punktu B w centrum handlowym?! Otóż nie dałam... Najbliższy napatoczył się H&M, gdzie na moje szczęście można kupić baleriny i który to uratował mnie od wracania do samochodu na bosaka. Jak się okazało nawet wciśnięcie stopy do owej baleriny było wyzwaniem! W tym dniu była jeszcze planowana akcja drukowania menu, ale niestety po przygodach stopowych padłam do łóżka, jakbym co najmniej przebiegła dwa maratony.
We wtorek teoretycznie było lepiej, choć szpilki zastąpiły wygodne trampeczki - znów trochę biegów i załatwiania, a dla przyjemności sesja zdjęciowa z psiapsiółą i piesełami. Pogoda piękna, światło idealne, temperatura coraz wyższa - co zmusiło mnie do małego spaceru, pod górkę, do sklepu po wodę dla czworonogów. Czułam się trochę jak ciotka Marge z Harrego Pottera, która w momencie zaczęła puchnąć. Udało mi się ów dystans pokonać, jednak marzyłam tylko w i wyłącznie o ściągnięciu wygodnych trampeczków i obcisłych dżinsów, które okazały się wcale nie takie wygodne. Znów padłam jak po maratonie na dodatek z migreną...
W kolejnych dniach było bez zmian na lepsze, a niestety odrobinę na gorsze, ale dzisiaj pojawiło się apogeum! Rano moje kostki opiewały wielkością solidnego jabłka, po wyjściu z domu i pokonaniu kilkuset metrów wpasowały się w but (wygodny trampek, inny niż poprzednio) i wyglądały niczym odrębny twór na mojej nodze. Dystans ten był tak męczący, że zmuszona byłam wrócić i przez około godzinę leżeć w domu z nogami na ścianie. Niestety nie mogłam tego robić wiecznie i wyjść z domu ponownie byłam zmuszona, co pod koniec dnia zaowocowało spuchniętymi kolanami, twarzą, rękami i kostkami wielkości już nie jabłka, a kilograma jabłek.
Patrząc na to jakże zdumiewające zjawisko limfatyczne, które zachodzi w moim ciele zrozumiałam, że w tym roku już szpilek raczej nie ubiorę! Była to myśl straszna, ponieważ buty to jedna z moich wielkich słabości - te płaskie oczywiście też, ale wiosna i lato bez szpilek jest czymś, co ciężko sobie wyobrazić! W pierwszej chwili czułam swoisty bunt i oburzenie! Ciąża zabrała mi dotychczasowy styl życia, ulubione ciuchy na rzecz naciąganych po pachy gaci; aktywności wszelakie na rzecz rosnących kilogramów; beztroskę na rzecz przejmowania się każdym detalem, ukochane szpilki na rzecz bamboszy... I wtedy ktoś powiedział mi "ale za to będziesz miała małą piękną Lilu"...
Jestem wkurzona, że czuję się zazwyczaj średnio, źle, albo jeszcze gorzej. Że połowa ciuchów wylądowała w kartonach, a ja mam problem, żeby wejść po schodach; że z dziesiątków moich butów, muszę zostawić tylko te miękkie i płaskie i najlepiej jeszcze nie wiązane, bo ciężko się schylić; że planując obskoczyć trzy sklepy, już w połowie pierwszego jestem zmęczona... Ale prawda jest taka, że znoszę to wszystko dla Kogoś i najbardziej dziwne w tym wszystkim jest to, że nawet jeszcze tego Kogoś nie znam, jeszcze nigdy nie widziałam na oczy, a tak wiele poświęcam i tak wiele znoszę, tylko dlatego, że tak to sobie natura wymyśliła; dlatego, że tego Kogoś czuję - kiedy patrzę w ekran monitora u lekarza, kiedy daje się we znaki, gdy jestem zmęczona, kiedy jeszcze mało wyraziście, ale porusza się kiedy kładę się spać...
Wielka Stopa pojawiła się w tym tygodniu i pewnie będzie mi towarzyszyć przez kilka najbliższych miesięcy, ale zapewne odejdzie daleko w niepamięć, kiedy pojawi się "mała, piękna Lilu"... Wtedy pojawią się też Wielkie Pieluchy, Wielkie Zamieszanie i Wielkie Wyprawy Do Odrobiny Cywilizacji, a wszystko przez małego człowieka, który postanowił pojawić się na tym świecie - niby delikatny, niby bezbronny, a rewolucje przeprowadza zanim jeszcze zdążył wciągnąć pierwszy łyk powietrza w swoje mikro płucka.
No nic... w życiu każdego człowieka przychodzi moment, kiedy należy się poddać; poddać naturze, poddać odpowiedzialności, poddać dla czegoś wielkiego, mimo że tak małego... A szpileczki ubierzemy za rok, w końcu bambosze też nie są złe :)
Przypomniała mi się Anna Mucha w ciąży i w szpilkach... ciąża była zaawansowana... pomyślałam wtedy, że albo ona tak dobrze znosi ciążę, albo gra pod publikę, że niby taka wystylizowana, choć w ciąży... dlatego wolę czytać Twojego bloga, bo piszesz prawdę, niż oglądać Muchę.
OdpowiedzUsuńTrzymaj się dzielnie!
Wiesz co, może to ze mną jest coś nie tak... ;)
Usuń